Krępuje mnie, że rozsiedliśmy się w obcym pokoju pod nieobecność gospodarzy. Stoją tu fotele, kanapa i stół o wyglądzie obojętnym. Z boku na podłodze perski dywanik. Jedynie na nim można czas jakiś zatrzymać spojrzenie. Reszta zupełnie nijaka. Tyle, że czysto...
Po chwili spostrzegam jednak na stole kilka ciekawych naczyń. Przyglądam się im. Niektóre są w kształcie muszli. Jest również waza, której otwór (zawinięty jak wszystkie do środka) ma kształt serca. Są z matowego szkła. W miejscach pofalowanych przybiera ono matowość tak gęstą, jak porcelana. Wszystkie są puste.
Nie pytam o właścicieli mieszkania. Nie chcę, aby mnie posądzono o nieznajomość „savoir vivre" (i że w ogóle nie jestem tu zaproszona).
Najlepiej, gdyby ci gospodarze w ogóle się nie zjawili. Wtedy nie będzie nieporozumień, co wolno, a czego nie wolno. Zasiadamy do obiadu.
Na miejscu, gdzie stały przedtem muszlowate naczynia, stoją zwyczajne talerze z zupą.
Dobrze, że jest słońce. Przez okno wpada też trochę niewyraźnej zieleni.
Proszę, aby przynajmniej nie sypać jedzenia na perski dywanik. Nie wiem zresztą, czy uwaga moja wypowiedziana jest pełnym głosem, czy też zaledwie pomyślana. Nikt jej nie słyszy. Niebawem dywanik obsypany jest bułką. Nie śmiem nic powiedzieć.
Może i to nam jakoś ujdzie. Wiele spraw musi się pomijać, skoro nie może być inaczej.
Zjawia się gospodyni i kilku miejscowych.
Niczemu się nie dziwią, a w każdym razie nie czynią wyrzutów. Jest rzeczą niewyjaśnioną, czy wyjdziemy stąd szybko, czy zostaniemy dłużej... może na zawsze...
Za oknami są jakieś ciężarówki i ciuchcia.
Jest lato...
W tej sytuacji pozostaje mi już tylko tzw. malowanie z natury. Na więcej nie mogę się zdobyć. Miejscowi potraktują to poważnie. Pomyślą, że przyświeca mi jakiś cel.
Mnie zaś samej da to jeszcze trochę złudzenia, że jestem malarką (co prawda inaczej, niż chciałam... bardzo nudno i prowizorycznie, ale jednak...)
Góry są bliskie i gęsto zielone. Leży na nich słońce. Gruba i ordynarna farba olejna.
Jestem sama. Jest mi wszystko jedno. Wiatr od czasu do czasu usiłuje wywrócić płótno.
Nie wiem, czy warto z tym walczyć. Może tylko zająć pozycję przy sztalugach i markować?
Obrazu i tak nie skończę.
A zresztą co z nim potem robić w drodze...
Będzie mi trudno. Odbiłam się od wszystkich. Daleko w górach jest jeszcze ktoś drugi. Być może on maluje tam poważnie?
Prędzej czy później spotkamy się i zamienimy kilka nic nie znaczących słów.
Dobrze, że jest słońce. Zobaczymy, czy zajdzie do wieczora i co zrobię w nocy. Zresztą w górach nikt mnie nie widzi.
Przez drzwi wpada do ciemnej kuchni słabe światło elektryczne. Pytam przez próg:
– „Dlaczego gosposia nie zaświeci?"
Chcę również zapytać – „Czy jest Adam?", ale spojrzenie mojej gosposi mówi, że go nie ma i że nie należy wszczynać rozmowy na ten temat.
To trwa mniej niż sekundę. Wchodzę. Momentalnie gaśnie nawet ten blask, który wpada z przedpokoju. Jest zupełnie ciemno.
Nie ma w tym niczyjej winy, ale gosposia i tak ma zamiar utyskiwać. Nie słucham, bo od drzwi wejściowych rozlega się głośne pukanie.
Coraz energiczniej.
Nie ma żadnej obrony przed tym, co nastąpi.